Przemysław Skoczek (Linia Otwocka) rozmawiał z Milimetrem.
Wywiad prezentujemy za zgodą obu Panów
Gdy spływamy sobie Czarną Hańczą, Krutynią, Brdą, czy naszym kochanym Świdrem, wsłuchani w szum wody oblewającej kajak i plusk wioseł w nurcie, zazwyczaj rozkoszujemy się spokojem i luzem, który daje ta forma rekreacji. Są jednak kajakarze, których styl i pasja nie mają nic wspólnego z luzem i wypoczynkiem. To istni „Debile”! A jednym z nich jest Michał „Milimetr” Bąk z Józefowa. Milimetr w środowisku lokalnych kajakarzy jest doskonale znany. Niemal dwumetrowy, długowłosy rockendrollowiec z czarnym wąsem (Frank Zappa, jak żywy!), słynie z pierwszych akcji sprzątania Świdra, poczucia humoru i bezpośredniości. Kajakarstwo uprawia od bardzo dawno, ale dopiero od kilku lat w sposób ekstremalny. Najnowszy wyczyn to udział – wraz z trójką przyjaciół: Kazikiem Rabińskim, Piotrem Rosadą i Arturem Michalskim – w najdłuższym maratonie kajakowym w Europie, na łotewskim odcinku rzeki Gauji, gdzie uczestnicy mają do pokonania, bagatela, 310 km. Niemal bez przerwy! O tym i wcześniejszych oraz przyszłych wyczynach, MICHAŁ BĄK opowiada w rozmowie z Przemkiem Skoczkiem
Hm… byłem na kilkunastu spływach, ale na wszystkich razem chyba nie przepłynąłem 300 km. Nawet nie wyobrażam sobie, jak się po tym czuliście.
– Wiesz co, nie było tak źle. Widziałem dwóch chłopaków, którzy po dotarciu na metę pierwsze, o co poprosili, to papierosy! (śmiech). Nie będę ściemniał, że to kaszka z mlekiem, ponieważ na pięćdziesięciu kilku uczestników tylko trzynaście osad dotarło do mety. To z całą pewnością impreza dla twardzieli, jakkolwiek nieskromnie to zabrzmi. Wypływa się wieczorem, około godziny 19 i płynie całą noc, cały dzień, kolejną noc i rano drugiego dnia jest finał – jak się dobrze wiosłuje. W tym czasie tylko dwie regulaminowe i obowiązkowe przerwy, po pół godziny. Oczywiście nikt nie wykorzystuje ich na sen… Trzeba coś zjeść, przepakować się, czasem przebrać i zaraz leci się dalej.
Jak rozumiem to ponad 30 godzin w kajaku. Jest ciągły wysiłek. Można w tym czasie w ogóle nie spać?
– Adrenalina działa. Oczywiście każdy na pokładzie ma obowiązek mieć: namiot, śpiwór, żarcie, michę, nóż, źródło ognia. Różnie bywa. Są chwile, że śpi się w czasie płynięcia. Autentycznie! To przedziwny stan, jak jakiś senny trans, gdy kimasz jak królik, z otwartymi oczami, nie przestając wiosłować. Płynąc w dwójce, sytuacja jest komfortowa, ponieważ jak ty śpisz, partner pracuje, a potem się zmieniacie. Nasza czwórka płynęła w jedynkach, więc byliśmy zdani tylko na siebie. Czasem jest wsparcie innych zawodników. Ja na przykład podłączyłem się w pewnym momencie do takiego Łotysza, Gatisa, który miał fantastyczne oświetlenie, idealne do pływania w nocy. Jak zobaczyłem tyle światła, myślałem, że to jakaś ekipa filmowa. Czołówka na 1000 lumenów i dwa diodowe reflektory na dziobie! Jak on to wszystko odpalił, mogłeś z odległości stu metrów liczyć komary i sprawdzać ich płeć (śmiech). Ja byłem tu słabo przygotowany i to mi pomogło. Rewanżowałem się skutecznymi środkami przeciwbólowymi na stawy i pomocą w technice płynięcia, a on mi kofeiną w żelu. Płynęliśmy razem kawał trasy, ale przed metą nie było wybacz. Każdy gnał swoim tempem, byle szybciej. Ja niemal przeforsowałem, ponieważ mój towarzysz miał GPS-a i podał mi, że zostały tylko cztery kilometry, więc wyciąłem pełną petardą. W praktyce
okazało się, że to nie cztery, lecz osiemnaście kilometrów. Nie powiem, odczułem to w rękach. Na tych osiemnastu kilometrach odsadziłem Gatisa na 25 minut.
Niewdzięczny ty…
– No, niewdzięczny. Bydle (śmiech). Tak naprawdę Gatis wiedział, że ja będę na koniec pędził i nie miał do mnie żalu.
Jak Waszej ekipie poszło finalnie?
– W sumie bardzo dobrze. To był w ogóle drugi maraton Gauja XXL, także dla nas. Na pierwszy, rok wcześniej, pojechaliśmy we trzech, z Kazikiem i Piotrkiem, którzy zajęli pierwsze i drugie miejsce w najtrudniejszej kategorii K-1. Kazik zrobił rekord trasy: 31 godzin i 55 minut! Ja niestety wpieprzyłem się w krzaki, coś mi w barku chrupnęło i po 108 kilometrach musiałem się wycofać. W tym roku Kazik, który jest po prostu niezniszczalnym mistrzem, zajął drugie miejsce i znów stanął na podium! Ja byłem szósty, Artur dziesiąty. Z kolei pecha miał Piotrek. Szło mu bardzo dobrze i walczył o podium, ale doznał kontuzji barku, jak ja przed rokiem i niestety w połowie dystansu musiał się wycofać. Za rok się odkuje!
Byłeś rekreacyjnym kajakarzem. Skąd zapał do ekstremalnej wersji tej zabawy? Tych wszystkich zwałek i maratonów?
– Wszystko się zaczęło, jak przestałem całkowicie pić alkohol. Mam 0,0 i mnóstwo energii, którą trzeba było gdzieś skanalizować, jakoś się wyżyć. Lubiłem kajaki, miałem kumpli kajakarzy, więc pomyślałem, że spróbuję w tej dziedzinie. Na pierwszej zwałce dostałem taki wpitol, że wróciłem do domu, podpierając się nosem i żona myślała, że jestem nawalony. Mięśnie mimiczne opadły i byłem kompletnym flakiem. Bez siły, ale bardzo szczęśliwy, bo odkryłem to, co chcę robić w życiu.
Tak rodzi się pasja. W bólu. Przy okazji wyjaśnij proszę, czym jest zwałka?
– Zwałka to po prostu spływ po rzece zawalonej drzewami i gałęziami, gdzie czasem więcej jest przedzierania się przez przeszkody, niż samego płynięcia. O kajakarstwie zwałkowym można sobie poczytać na mojej stronie www.logjams.pl. Wielka frajda dla wszystkich, którzy lubią, gdy nie jest za łatwo. To wymaga jednak dobrej formy, a ja szybko się przekonałem, że jestem cienki Bolek. I zaczęły się ćwiczenia. Zrobiłem sobie taką małą domową siłownię i przez trzy lata budowałem formę. Biegałem, robiłem brzuszki, wyciskałem na ławce itp. Wszystko po to, by mieć siłę robić to, co sprawia mi przyjemność i by nie kończyło się to potem tygodniową rekonwalescencją.
Bieganie, brzuszki? To nie najważniejsze są ręce?
– Ręce są ważne oczywiście, ale nie najważniejsze. Jest taka zasada, że ręce bolą, jak się źle wiosłuje. Jak się robi to dobrze, bolą tylko plecy, brzuch, właściwie wszystko, tylko nie ręce (śmiech). Krótko mówiąc, trzeba ogólnego treningu kondycyjnego i siłowego. Bez tego nie ma sensu próbować sił w maratonach, takich jak „Debil” czy Gauja XXL.
No właśnie. Ty jesteś „Debilem“ i mówisz o tym z dumą! O co chodzi?
– Od „Debila” się właściwie zaczęło długodystansowe pływanie, bo wcześniej stawialiśmy raczej na skatowanie się przy trudnych zwałkach. Zabawa polega na tym, że trzeba przepłynąć 130 km w 24 godziny. Start również wieczorny, najpierw jest pętla po jeziorach Raduni, sporo przenosek i tak koło północy wbijamy się na rzekę i płyniemy nią do rana. Potem zaczyna się przełom, jar, w którym jest najbardziej hardcorowy odcinek, jedna wielka zwałka przez 10 kilometrów i trzeba się wykazać nie lada umiejętnościami, by jak najrzadziej wychodzić z kajaka, bo to strata czasu, a każdy chce być jak najszybszy. Dalej znów wypływa się na rzekę, gdzie jest dziewięć stałych przenosek, bo to są elektrownie wodne, których nie da się inaczej ominąć. Najdłuższa ma prawie półtora kilometra, kajak bierze się na siebie albo ciągnie za sobą. Jak obliczaliśmy, normalny człowiek na przepłynięcie takiej trasy potrzebuje jakieś siedem-osiem dni. My mamy limit 24 godziny. To najbardziej ekstremalna impreza w Polsce.
Trudno więc się dziwić, że ci, którzy się porywają na taki maraton, to po prostu debile, stąd nazwa. Każdy, kto zaliczy trasę w regulaminowym czasie, zdobywa zaszczytny tytuł „Debila” i ja też mam przyjemność zaliczać się do tego elitarnego grona.
Za pierwszym razem się udało?
– Oczywiście! Debiutowałem tam w 2010 roku, kiedy „Debil” miał tylko 102 kilometry i to nie była walka z dystansem, lecz walka o miejsce. Byłem piąty, a rok później trzeci. Teraz celuję w pierwsze, bo Kazik nie płynie, a Piotrek startuje w dwójce z żoną, więc na podium w jedynkach raczej szans nie ma (śmiech)1. Kurcze, ja to po prostu kocham! My z Kazikiem mamy przecież nieformalny rekord Polski. Przepłynęliśmy na Wiśle jednego dnia, bez przerw, 208 kilometrów. W 20 godzin, a dokładnie w 19 godzin i 55 minut. W ramach rozgrzewki przed „Debilem” zrobiliśmy w jeden dzień cały Świder, łącznie z jego dopływem, który zaczyna się gdzieś za Stoczkiem Łukowskim i nazywa Świder Wschodni albo Różanka. I jeszcze kawałek Wisły. Razem 103 kilometry w 17 godzin.
Wyczynowiec pełną gębą! Apetyty rosną?
– Żebyś wiedział! A to nie takie proste. Powiem ci, że w Europie nie ma właściwie bardziej szalonych i dłuższych maratonów. Gauja XXL jest największa, a ją już zaliczyliśmy. Chcemy tam oczywiście wracać, ale co dalej? Co więcej możemy? No i zrodził się taki cichy plan, ale to wyzwanie ogromne, nie tyle kondycyjne – choć to oczywiście też – ale przede wszystkim finansowe i logistyczne. Jest taki ekstremalny maraton, najdłuższy na świecie. Na Alasce.
No, panowie…
– Nieźle, prawda?! Yukon River Quest. Płynie się przez Kanadę i Alaskę 715 kilometrów. Na trasie dwie obowiązkowe przerwy, jedna 7, druga 3 godziny. Trzeba komara wyciąć. To ogromne wyzwanie. Tu dopuszczają tylko takich, którzy już udowodnili, że coś potrafią. Choćby na Gauji, czy na tych 208 kilometrach na Wiśle. Szanse więc są, ale zdobycie środków nie jest łatwe. Szukamy ich i przy okazji apeluję do wszystkich hojnych sponsorów, którzy chcieliby wesprzeć takie przedsięwzięcie.
Ambitnie. Co ciekawe, nie jesteście wszyscy młodzikami. Dorosłe chłopy, z firmami i rodzinami.
– W tej dyscyplinie małolatów nie ma. Wiek 35 plus. Ja mam 43 lata, Piotrek 42, Artur 41. Kazik jest 10 lat starszy ode mnie. Do tego chyba trzeba dojrzeć. Uczymy jednak młodszych i nie tylko. Zaszczepiamy miłość do kajaków jako Fundacja Rozwoju Rekreacji KiM, czyli „Kazik i My”. KiM działa od 2003 roku i na różne sposoby promuje różne formy kajakarstwa turystycznego. Organizujemy spływy, w tym zimowe z nocowaniem pod namiotami, szkolenia, obozy, nawet wyprawy morskie. Prowadzimy szkółkę kajakową, wiele zajęć jest za darmo. Warto skorzystać. Polecam stronę www.fundacjakim.pl.