Autor: Kinga Kępa
Jeanette i Mike, dziękujemy za gościnę i tamten wspaniały dzień!
Jeanette og Mike, tak for din gæstfrihed og for denne vidunderlige dag!
Szczęśliwie przyszło nam żyć w czasach, w których dzięki nowoczesnym technologiom, globalnym mediom i „umiędzynarodowieniu” codziennego życia, Świat zrobił się malutki, na wyciagnięcie ręki. Coraz więcej Polaków wyjeżdża, dając nam kajakarzom „przyczółki” zagranicą. Ale jest też odwrotnie. Obcokrajowcy przyjeżdżają do Polski do pracy, a my dzięki tym niespodziewanym zagranicznym kontaktom, możemy później odwiedzać nowych znajomych w ich domach.
Duńczyka Mikaela poznaliśmy w Polsce w duńskiej firmie, w której pracowaliśmy. Nieco niesympatyczny stereotyp Duńczyka znaliśmy tylko z kontaktów z przełożonymi i z baśni Andersena, więc wesoły i otwarty Mike wydawał się całkiem „nie duński”. Przyjaźń rozkwitła zwłaszcza po wspólnych spływach kajakowych Pilicą i Krutynią, na które Mike zawsze zabierał swoją partnerkę Jeanette. Wkrótce niestety wrócił do Kopenhagi, pozostawiając zaproszenie do odwiedzenia go.
Okazją do odwiedzin było pierwsze wspólne mieszkanie Mike’a i Jeanette. Bez problemu pięcioro gości z Polski znalazło wystarczająco dużo miejsca na rozłożenie swoich śpiworów na podłodze salonu „małego” kopenhaskiego mieszkania. Ta pierwsza „nie kajakowa” wizyta w Kopenhadze sprawiła, że po obejrzeniu z rowerowego siodełka wód stolicy Danii marzyliśmy o opłynięciu ich kajakiem. Potem były jeszcze jedne „suche” odwiedziny Przyjaciół – na ich ślubie. Brak kajaków tym razem całkowicie wytłumaczalny, ale nie obyło się bez kajakowych akcentów. Pastor podczas ceremonii ślubnej, podczas opisywania ważnych wspólnych chwil Młodej Pary, wymieniał spływy kajakowe w Polsce. Goście wydawali się być pod wrażeniem.
Minęło kilkanaście miesięcy, a nasi Przyjaciele kupili dom i doczekali się syna. Nie mogliśmy odmówić zaproszeniu. Wracając z kajakowych wakacji w Szwecji, zajrzeliśmy na jeden dzień do Kopenhagi.
Pogoda nas rozpieszczała. Było wspaniałe słońce, około 25 st. C i wiatr. Bardzo ciepło jak na sierpniowe, późne duńskie lato. Wyjątkowy uśmiech losu, bo lipiec i sierpień, wprawdzie najcieplejsze w roku, są także najbardziej deszczowe. Zaopatrzeni przez Jeanette w kanapki i owoce ruszyliśmy do centrum miasta z kajakami na dachu samochodu. Z poprzednich wizyt pamiętaliśmy tylko jedno miejsce, w którym da się zwodować kajaki. Udaliśmy się tam bez ociągania, by nie tracić czasu. Wieczorem musieliśmy przecież odpływać promem do Polski – za dwa dni powinniśmy stawić się w pracy. Zostawiamy samochód na dość drogim obowiązkowym parkingu i po drobnych kłopotach z wodowaniem – ruszamy ku Małej Syrence. Widzieliśmy już ten symbol Kopenhagi. Maleńka pół kobieta-pół ryba siedzi na kamieniu z podwiniętymi nogami (ogonem raczej), kusząc dziewczęcym wdziękiem. Doskonale widoczna z brzegu, stała się prawie niezauważalna z perspektywy wody. Grafitowy posąg wtopił się w tło, czyli w tabuny turystów z aparatami fotograficznymi w dłoniach. Wraz z naszym pojawieniem się aparaty idą w ruch, stanowimy dobre tło dla żądnych wrażeń zwiedzających miasto. Syrenkę zauważamy prawdopodobnie dlatego, że jako jedyna nie podnosi aparatu do oczu.
Udaje nam się ustawić kajaki tak, by sobie zrobić nawzajem zdjęcia z Syrenką i odpływamy, by zobaczyć jak najwięcej, poganiani przez płaskodenne łódki z wieloma rzędami siedzeń dla turystów, także chcących zobaczyć stolicę Danii z wody. Nauczeni doświadczeniem z pobytu w Sztokholmie, nie jesteśmy już zaskoczeni ruchem na wodzie i wywołanymi w ten sposób falami. Pilnujemy się, żeby nie wpływać nikomu w drogę.
Płyniemy wzdłuż nabrzeża Larsens w kierunku starego portu Kopenhagi. Ze zdziwieniem odkrywamy tu bardzo duży, luksusowy jacht motorowy z polską banderą. Zacumował w miejscu dla dużych jednostek tuż obok wspaniałego, starego żaglowca w kolorze purpury. Załogi polskich łódek pozdrawiają się wzajemnie. Bardzo to miłe, że na wodzie panuje taka „równość”. Po dopłynięciu na wysokość królewskich ogrodów zimowej rezydencji królewskiej Amalienborg, korygujemy nieco kurs, by ominąć olbrzymi przeszklony gmach, wybudowany wprost na wodzie i ku wodzie zwrócony. To Duński Teatr Królewski, otoczony drewnianymi pomostami, po których spacerują piesi. Przepływanie pod pomostami jest niezbyt bezpieczne, bo duży ruch na wodzie w tym miejscu sprawia, że łatwo można się uderzyć głową o pomost, gdy fala nadpłynie.
Nie zatrzymujemy się, jak najszybciej chcemy wpłynąć w Nyhavn (tłum. „nowy port”), który w XVII w. sprawował funkcję głównego portu Kopenhagi. Ten ślepy kanałek, długości około 350 metrów, to niekwestionowane Centrum Miasta. To ikona Kopenhagi. Każda „szanująca się” kartka pocztowa, czy magnesik na lodówkę, o ile nie jest z Małą Syrenką, to ma wizerunek tej kolorowej uliczki. To tu właśnie można wsiąść do turystycznej łódki i zwiedzić z przewodnikiem wodne arterie miasta. Wzdłuż Nyhavn, po obu stronach kanału, zaparkowane są stare żaglowce i inne zabytkowe statki, mające wartość muzealną. Po wpłynięciu w kanał, kiedy myślimy, że przepływamy koło eksponatu muzealnego, ten rusza w kolejny rejs. Przytomny kapitan musiał nas widzieć. Trzeba będzie bardziej uważać. Przepływamy pod bocznymi łukami jedynego tutaj mostu i widzimy kolorowe siedemnastowieczne kamieniczki, które stanowią fantastyczne tło dla mini pleneru fotograficznego, który sobie urządzamy. Nie zaznamy tu „świętego spokoju”. Przeszkadzamy motorniczym turystycznych łódek w ich zarobku. Dla nich czas to pieniądz, więc trąbią na nas i „przesuwają”. Odpływamy niepocieszeni po kilkunastu minutach.
Dalej zmierzamy na południe wzdłuż promenady Havne, ale skuszeni ciasnym kanałem po drugiej stronie „centralnej drogi wodnej”, skręcamy i wpływamy pomiędzy budynki. Tu panuje całkiem inna atmosfera. Niespieszność i relaks. Śliczne małe jachty o drewnianych pokładach, zacumowane wzdłuż niewysokiego nabrzeża sprawiają wrażenie, że się jest w kurorcie. Mieszkańcy miasta jedzą swoje lunche, siedząc wprost na chodnikach. Leniwie machają nogami, zwieszonymi nad wodę. Obok nich kieliszki z winem. Sielankowo. Na skrzyżowaniu kanałów para nowożeńców pozuje przy wodzie. Wpływamy w kadry fotografujących ich aparatów i zostajemy życzliwie pozdrowieni. Odwzajemniamy się i robimy sobie z nimi zdjęcia. Po chwili dopływa do nas spora grupa kajakarzy w kajakach typu sit-on-top z wypożyczalni, których wiele na trasie naszej wycieczki. Są przeszczęśliwi, nie zwracając uwagi na fakt, że drążki wioseł trzymają od spodu. Chyba nieco mylnie odczytują nasze uśmiechy…
Obrazek, który ukazał się naszym oczom po chwili, całkowicie nas zaskoczył. Grupa „mocno rozbawionych” znajomych z puszkami w dłoniach leniuchuje na brzegu kanału w porze lunchu. Chyba musieliśmy szczególnie przypaść im do gustu, bo jeden z nich rozbiera się do naga i prezentuje wszystkie swoje walory, pozdrawiając nas przy tym serdecznie. Zupełnie na nikim, oprócz nas, nie robi to wrażenia. Nikt nie dzwoni po policję, nikt nie wykrzykuje obelg z oburzeniem. To nie ma znaczenia, że za jego plecami znajduje się fasada dużego banku, a dzielnicę należałoby nazwać „reprezentacyjną”. Całkiem nieskrępowany pozuje nam do zdjęć. Panuje całkiem dosłowna wolność, z której Kopenhaga słynie.
Wypływamy znowu na duży ruchliwy kanał, dokładnie na wprost granitowej fasady Biblioteki Królewskiej. Ta czarna bryła, zwana przez Duńczyków „Czarnym Diamentem”, odbija jak w lustrze kontury wszystkiego, co znajdzie się koło niej. Właśnie widzimy na czarnej powierzchni budynku odbicia dwóch czerwonych kajaków, powiększone i nieco przekrzywione. Nie ma czasu się tym nacieszyć, bo duży tu ruch na wodzie i trzeba się spieszyć. Zdecydowanymi pociągnięciami wioseł uciekamy w kanał dzielnicy Slotsholmen. Spotykamy się tu z dwoma kajakarzami płynącymi wolniutko na stand-up’ach. Mężczyzna, wyraźnie wprawiony w tym sposobie wiosłowania, udziela wskazówek swojej partnerce. Oboje twierdzą, że pływanie stand-up’em jest bardzo łatwe i potrzeba zaledwie kilku minut, żeby to opanować. Stojąc na wodzie, są w porównaniu do nas bardzo wysocy i rozmowa z nimi polega na zadzieraniu przez nas wysoko głów. Płyniemy razem dłuższą chwilę, patrząc jak klękają co chwilę na swoich deskach, próbując przecisnąć się pod kolejnymi mostkami, przerzuconymi nad kanałem. Tu także jesteśmy wszyscy poganiani przez wycieczkowe łódki. Ale już tak bardzo się tym nie przejmujemy. Z powodu spotkania z kajakarzami na stand-up’ach całkowicie zapominamy o podwodnej rzeźbie w kanale Slotsholmen. Zaabsorbowani rozmową z „wielkoludami” przepływamy nad postaciami, podobno dobrze widocznymi tuż pod powierzchnią wody, zupełnie ich nie zauważając. Szkoda.
Znowu wypływamy na duży kanał, nie wiemy jak się nazywa, więc nazywamy go na swoje potrzeby „Kanałem Grande”. Płyniemy wzdłuż niego ku północy kilkaset metrów, by schować się po chwili w małą odnogę, tuż za wielkim budynkiem Duńskiej Opery Królewskiej w Kopenhadze. Ten budynek, ufundowany przez duńskiego multimiliardera, ma ogromny dach pokryty płytkami z 24-karatowego złota i może na raz pomieścić 1700 gości. Pomieszczenia gmachu mieszczą się nie tylko nad wodą, ale także kilka pięter pod jej powierzchnią. Co ciekawe, gigantyczne koszty utrzymania budynku, szacowane na kilkanaście milionów dolarów rocznie, zobowiązał się pokrywać duński rząd. Całość robi duże wrażenie. Budynek można z wody obejrzeć bardzo dokładnie, bo mieści się na niewielkiej wysepce i dokoła otoczony jest słoną wodą.
Płyniemy kanałem w najdroższej dzielnicy Kopenhagi. Tu mieszczą się szkoły artystyczne, kształcące między innymi muzyków, filmowców, architektów i projektantów, z których prac Dania jest bardzo dumna. Duńskie wzornictwo, stanowiące markę samą w sobie, znajduje uznanie na całym świecie. Tu także mieści się klub kajakowy. W tej artystycznej oazie został wybudowany najdroższy budynek mieszkalny w duńskiej stolicy. Z wyjątkiem wewnętrznych, wszystkie zewnętrzne ściany ma szklane, z wody dobrze widać wszystkie wnętrza. Czynsz w tym budynku jest tak wysoki, że prawie nikogo nie stać na mieszkanie tutaj. Nie dziwi fakt, że nie wszystkie lokale są zajęte. Ta kamienica – wypadałoby chyba określić ją „szklanica” – ma jedną wspaniałą cechę: wewnętrzne patio z prywatną przystanią. Kajakiem i małą łódką da się wpłynąć do wnętrza. Oczywiście wpływamy. Mieszkańcy tego zakątka bardzo cenią sobie ciszę i spokój. Piloci wycieczkowych łódek z turystami zwiedzającymi miasto mają zakaz objaśniania swoim gościom szczegółów mijanych widoków w tej dzielnicy. Ich megafony muszą zamilknąć.
Czas na dłuższą przerwę. Zatrzymujemy się nieopodal „szklanicy”, by dać odpocząć nogom po kilku godzinach siedzenia w kajakach. Po rundzie kanałami dzielnicy Christianshavn czas na posiłek, przygotowany przez Jeanette z pieczywa, które rano Mike przyniósł z piekarni (pycha!). Siadamy na brzegu, delektując się widokiem Christianii naprzeciwko. Wolne Miasto Christiania to około 40 hektarów dzielnicy Christianshavn, w której 42 lata temu w opuszczonych koszarach osiedlili się hipisi, a w wyniku ich protestów władze Danii przydzieliły im legalny status samostanowiącej, niezależnej społeczności. W latach 90. XX w. mieszkańcy Christianii opracowali własny kodeks zasad, który obowiązuje w zasadzie do dziś. W chwili obecnej na stałe zamieszkuje tu około tysiąca osób. Głównym atutem Christianii dla kajakarzy są wspaniale zarośnięte krzakami i chwastami brzegi, pozostawione same sobie. Łatwo tu zrobić przerwę w kajakowej wycieczce, bez konieczności wspinania się na betonowe wielkomiejskie nabrzeża. Wolność!
Nie dane jest nam długo zastanawiać się nad hipisowską wolnością. Oto bezpośrednio do nas przypłynęło kilka kajaków sit-on-top. Panowie szybko ustalają zasady gry i wyznaczają boisko. Po kilku minutach grają w najlepsze w odmianę kajak polo, ustalając wcześniej, kto będzie sędzią. Strzelają bramki, przewracają się, wstają, dopingują. Bawią się wspaniale. Nie są im wcale potrzebne puszki ze słabym duńskim piwem, porzucone niedbale na brzegu, zanim zdążyły być otwarte i opróżnione. Podziwiamy ich sposób spędzania wolnego czasu. Po dłuższej chwili opuszczamy ich, nie dowiadując się o wynikach meczu. Zanim wypłyniemy na „Kanał Grande” mijamy piękny czarny kajak morski z prawdziwym traperem w środku. Spogląda ciekawie na polskie flagi na naszych łódkach. Pozdrawiamy się nawzajem z szacunkiem należnym Ludziom Morza i odpływamy każdy w swoją stronę.
Zanim znajdziemy się na otwarty wodach, przepływamy obok fantastycznego trójmasztowego żaglowca. Niestety stoi obok „przystanku” dla dużych promów miejskich. Jeden z nich właśnie próbuje zacumować, w czym nasza obecność wcale mu nie pomaga. Kapitan promu zdenerwował się na nas, bo nie dość szybko chowaliśmy aparaty fotograficzne i kilkoma ostrymi zwrotami, połączonymi z „dodaniem gazu” urządza nam solidny sztorm. To nie było miłe. Później dowiedzieliśmy się, że powinien być za to zachowanie ukarany. Ale jak tu dochodzić swoich praw przy tej różnicy w masie?
Tuż przed powrotem w pobliże miejsca, skąd wypłynęliśmy, przepływamy przez teren szkoły oficerskiej, przy pomoście której stoi zacumowany Jacht Królowej. Widocznie Gospodyni jest na pokładzie, bo gdy przepływamy bliżej jachtu niż boje go otaczające, zostajemy wyproszeni przez megafony w mało zrozumiałym języku. Przecież my tylko chcieliśmy z bliska zobaczyć stojącą za jachtem łódź podwodną!
Na koniec jeszcze raz dopływamy do Małej Syrenki. W tym roku obchodzi ona swój setny jubileusz. Baśń Andersena, na podstawie której Walt Disney stworzył film, jest tak smutna, że nawet Duńczycy są zadowoleni ze zmiany zakończenia w filmowej wersji. Dzięki posągowi Mała Syrenka zyskała nieśmiertelność, o której marzyła. Podziwiając ją od strony wody, nie możemy dostrzec konturów jej twarzy, zwróconej ku brzegowi z nadzieją na ujrzenie ukochanego księcia, ale za to naszym oczom ukazuje się owal jej bioder i kształtna pupa. Bezcenne.
Naszym kopenhaskim Przyjaciołom urodziła się niedawno córka, obie obchodzimy urodziny w tym samym dniu. Wyremontowali dom i cieszą się swoim szczęściem. Znajdzie się wiele powodów, żeby ich wkrótce znowu odwiedzić. Oczywiście, że z kajakami!
Kopenhaga w pigułce
Długość spływu– około 12 km.
Czas płynięcia– około 4 godzin – niespiesznie.
Poziom trudności– bardzo różny, od bardzo łatwego do bardzo trudnego, w zależności od ruchu na wodzie i wiatru.
Kajaki– własne, przywiezione do Kopenhagi na dachu samochodu promem ze Świnoujścia.
Koszt– trudno określić, pobyt w Kopenhadze był jednym z 14 dni w Skandynawii, opłata w Kopenhadze to 80 DKK za parking samochodu.