Autor: Tomasz Woźniak
Kiedy po raz n-ty dostałem sugestię od Mojego Osobistego Trenera o starcie w maratonie na Pilicy, wiedziałem, że typowa wymówka: “nie mam odpowiedniego kajaka” nie zadziała. Zresztą zwykle nie działa, bo trochę tych kajaków mam, a lubię też pożyczać „dziwne” łódki. Choć na co dzień jestem oportunistą, to, jako kajakarz, przesiadam się na różne sprzęty, żeby je sprawdzić, a także swoje możliwości.
Okazało się, że na „Wielką Siłę” na Pilicy mam możliwość pożyczyć trzy modele: maratonówkę -nieznaną mi bliżej, maratonówkę – w której już siedziałem oraz szybki kajak z lukami bagażowymi, który znam, w którym mogę pływać z zamkniętymi oczami lub np. przez 24 godziny. Ten ostatni to właśnie byłby dobry wybór. Ale czy dla mnie? Nieee, nie dla mnie. Żeby zbytnio nie ryzykować, a jednocześnie poznać coś nowego, wybrałem drugą opcję. Wymiary łódki to 520 cm długości i 52 cm szerokości, wyporność: 85 do 110 kg. Ponieważ ważę nieco powyżej 80 kg, zażartowałem sobie, że będę musiał dorzucić do środka cegłę.
Maraton na Pilicy, z racji dystansu (115 km) i pory roku (krótki marcowy dzień, niska temperatura powietrza i wody), jest maratonem ekstremalnym. Przed startem, by sprawdzić siebie i kajak, wybrałem się treningowo na najtrudniejszy odcinek, czyli na Zalew Sulejowski. Na wodę zszedłem w Sulejowie. Popłynąłem pod prąd. Kilka dodatkowych słów o kajaku i moim wyposażeniu. Kajak ma dno „V”, ster za rufą, a ja wiosło typu „łyżka”. Do kajaka włożyłem dmuchany worek wypornościowy, który oceniam na 60 l, ubranie na zmianę (na lepszą i gorszą pogodę), suche ciuchy, ubranie na przebranie po wyjściu z kajaka, jedzenie, pływak piankowy, apteczka. O kamizelce na sobie nie muszę wspominać. Jak na kajak o zacięciu, bądź co bądź, sportowym, to stabilna jednostka, bez porównania na przykład ze „starymi Chojnicami”, czy innymi kajakami tego typu, w jakich już pływałem. Pomimo tego, dla kajakarza bez przeszłości zawodniczej, wymaga przyzwyczajenia. Nam jednak dobrze się płynęło. Zrobiliśmy zwrot i dalej podążaliśmy z prądem.
Po kilku kilometrach wpłynąłem na Zalew Sulejowski. „Wpłynąłem” to może za dużo powiedziane. Ze względu na mielizny, musiałem przenosić się, wraz z kajakiem, na rękach. Pogoda dopisała. Kilka stopni ciepła, słonecznie, wiatr 6 m/s z kierunków „w dziób”. Kiedy przez chwilę miałem wiatr prostopadle, z godziny 3:00, zmieniałem kierunek płynięcia, tak by mieć go z godziny 2:00 lub z 4:00. To wystarczało. Fala do pół metra, najczęściej rozbijała się na długim dziobie kajaka i tylko kilka razy doszła do kokpitu.
Za zalewem tama i przenoska. Bardzo uciążliwa przenoska. Na co dzień z pokorą przyjmuję przeciwności losu, jednak budowle wodne w Polsce (piszę: „w Polsce”, bo mam porównanie), charakteryzują się takim stopniem nieprzychylności, a często stwarzają wręcz zagrożenie życia, że ciężko znaleźć kulturalne słowa. Brak oznaczeń, brak wyjścia z wody, brak zejścia na wodę, brak przejścia dla pieszych przez jezdnię na koronie zapory, brak zabezpieczenia spadku wody i jej wypływu poniżej – wszystko irytowało. Co prawda, można powiedzieć, że ta zapora to zabytek z lat siedemdziesiątych, ale sprawy idą w złym kierunku, bo od zeszłego roku przybył jeszcze płot, który odgrodził jedyne schody, obok których jest szeroki na kilka metrów szpaler dzikich róż. Ja, z pożyczonym kajakiem na głowie, lewituję pomiędzy płotem a różami, ale nie klnę, bo nie mam zwyczaju. Chociaż… Gdybym się potknął…
Czy „naszym” włodarzom, szumnie otwierającym kolejne szlaki wodne, publikującym swoje zdjęcia w przewodnikach kajakowych, wręczającym nagrody na imprezach o randze międzynarodowej, nie jest wstyd, że setka uczestników spływu musi wysiadać z łódek bezpośrednio do wody?
Zadowolony z pogody i udanego testu sprzętu, dopłynąłem do Tomaszowa Mazowieckiego, pokonując po drodze jeszcze jedną, podobnie jak poprzedniczka „przygotowaną” przenoskę.
W maratonie wystartowałem w przekonaniu, że jestem dobrze przygotowany. Pierwsze 44 km pokonałem w tempie 10 km/h, a nawet szybciej, bo po drodze miałem przerwę około 10 minut, żeby się cieplej ubrać. Poziom wody na Zalewie Sulejowskim był nawet niższy, niż podczas mojego „treningu”, ale woda wypłukała przejścia w płyciznach i udało się przepłynąć bez wysiadania. Wiatr 5 m/s z godziny 10:00. Fala niewielka. Kajak ma silne tendencje do ostrzenia na wiatr. Muszę mocno korygować sterem. Żeby utrzymać dziób na właściwym kursie, wychylam ster maksymalnie w prawo. Obok mnie płyną Adam i Pączek. Ze zdziwieniem obserwuję, że mimo utrzymywanego kierunku, kajak przesuwa się z prawej na lewą stronę, jakby dryfował. Dodatkowo tracę dystans. Patrzę na kajak Adama, który płynie takim samym modelem jak ja. Jego ster jest prosto, to mnie zaskakuje. Już wiem, że coś jest nie tak. Próbuję pracować sterem. Bez powodzenia. Jednocześnie zastanawiam się, dlaczego bliźniacza jednostka Adama zachowuje się całkiem inaczej niż moja. Analizuję różnice między dniem dzisiejszym a treningowym. Dołożyłem rzutkę, bo była w regulaminie 🙂 Dlaczego uśmiech? Przecież zawsze, z zasady, mam ze sobą rzutkę i oprócz suszenia ciuchów i wieszania hamaka na biwakach, używam jej zgodnie z przeznaczeniem. Po prostu wyobraziłem sobie przynajmniej parę innych elementów wyposażenia bardziej przydatnych w warunkach tego spływu, a szczególnie na maratonce. Wracając do analizy: miałem teraz rzutkę więcej, ale dwa worki ubrań mniej, dużo mniej jedzenia, czyli kilka kilogramów obciążenia mniej, niż kilka dni wcześniej. Poprzez zmianę pozycji ciała, próbuję dociążyć dziób. Niestety bezskutecznie. Próbuję z rufą – także bez rezultatu. Nie dane mi jest znalezienie wyjścia z tej sytuacji. Zwaliłem się do wody jak kłoda. Nie wiem nawet czy to była fala, bo nie przypominam sobie, żebym się zachwiał. Raczej „brak wody” pod kajakiem. Nie zdążyłem zrobić podpórki. Będąc pod wodą, wyjmuję wiosło obok kajaka, ale symetryczny drążek nie pozwala zorientować się gdzie mam pióra łyżki. Macam wiosło, szukam oparcia na wodzie. Już dobrze, już wiem gdzie jestem z wiosłem. Teraz głowa jak najbliżej powierzchni wody i mogę wstać. Niestety praktycznie nie siedziałem już w kajaku. Nogi nie trzymały burt i nie wcisnąłem łódki pod siebie. Nie ma sensu próbować dalej. Wypinam się i wypływam. Pierwszy widok to odpływający ode mnie Adam i Pączek. W tym jednym momencie miałem strach w oczach. Krzyczę. A może tylko chcę krzyknąć, bo woda zalewa mi usta. Na szczęście tuż za mną pojawia się kolejny kajakarz. Z poziomu wody niewiele widać. Pływający ma przed nosem kajak, którego się trzyma, a do tyłu się nie ogląda. Mając asystę, wyplątuję się z fartucha, który oddaję wraz z wiosłem w dobre ręce (chyba Maćka, ale jego imienia wtedy nie znałem). Nie umiałem nazwać wtedy moich wybawców, nie pamiętam ani ich twarzy, ani wyglądu.
W międzyczasie zawrócił do nas Pączek.
Nauczony podnosić z wody jednostki morskie, chciałem to samo zrobić z moją maratonką. Ktoś powie: „Po co zajmować się kajakiem, zamiast najszybciej płynąć do brzegu?” Po prostu: w środku mam swoje rzeczy, a po drugie jestem na środku zalewu. Do każdego brzegu mam kilkaset metrów. Z wody, nawet przy małej fali, praktycznie nie widzę brzegów i nie jestem w stanie ocenić w którym kierunku płynąć. Tak więc podpływam do dziobu i próbuję dźwignąć go z wody (worek wypornościowy mam w rufie). Niestety łódka jest już wypełniona wodą i nie daje się podnieść. Minuty lecą. Zaczyna mi się robić zimno. Następuje zmiana decyzji. Łapię się rufy kajaka Pączka i płyniemy do brzegu. Swoim kajakiem przestaję się już interesować. Mam mocno ograniczoną percepcję. Z trudem mogę się utrzymać. Tylko na tym się skupiam. Czas bardzo się dłuży. Tylko raz obracam się za siebie. Ekipa ratunkowa urosła i dwóch lub trzech kolejnych zawodników ciągnie mój kajak do brzegu. Nareszcie ląd! Ktoś pomaga mi wylać wodę. Ktoś dzwoni do organizatorów. Ktoś pomaga mi się przebrać. Dostaję dodatkowy polar, spodnie, a nawet czapkę. Mam swoje, ale nie pamiętam o nich. Dostaję drgawek. Trzymają godzinę. Próbuję powiadomić moją ekipę brzegową. Są z tym problemy, bo nie mogę utrzymać telefonu, a dodatkowo ekran dotykowy nie reaguje na zimne palce. Udaje się. „Zwalniam” moich wybawców i siadam na słońcu. Wyciągam zapasy jedzenia.
Dziewczyny znajdują mnie po godzinie. Miały problemy z trafieniem i dojazdem, bo jestem w środku lasu…
Akcja ratunkowa została przeprowadzona bardzo dobrze. Tylko zespół na co dzień ćwiczący ze sobą mógłby to zrobić lepiej (szybciej). Uwagi, niekoniecznie związane z tą akcją, które mi się narzucają, są dwie. Akcja ratunkowa powinna mieć kierującego. Na dyskusje, ustalające, co robić, nie ma czasu, a ratowany i tak ma ograniczoną zdolność oceny sytuacji. Druga uwaga: nie powinno się zostawiać ratowanego samego. Percepcja i koncentracja spadają do takiego poziomu, że drobne problemy urastają do rangi nierozwiązywalnych.
Rachunek zysków i strat. Straciłem gąbkę z kajaka i mam „szpilki” w opuszkach palców, które utrzymują się już dwa tygodnie (pomagają zalecone naprzemienne zimne i gorące kąpiele). Zyskałem dużo bezcennego doświadczenia, które dzięki skutecznej akcji ratunkowej, będę miał szanse wykorzystać w przyszłości.