Autor: Tomasz Woźniak
Korzystając z dłuższego niż zwykle urlopu, wybraliśmy się nieco wcześniej na Kaszuby. Naszym właściwym celem były „Złote Liście” na Raduni. Łeba, a właściwie jej najciekawszy (podobno) odcinek miał stanowić rozgrzewkę.
A po kolei było tak.
Nocleg w gospodarstwie agroturystycznym w Strzepczu, śniadanko i kajaki na samochód. Gospodarza prosimy, żeby jechał z nami (i wrócił naszym samochodem). Kajaki wodujemy przy moście drogowym w Miłoszewie o 9.00 czyli wg planu. Gospodarz wraca do domu. Stan wody oceniamy na raczej niski, chociaż całą poprzednią noc padało, więc chyba nie jest najgorzej.
Ulga i wewnętrzny spokój, jaki odczuwam, oznacza, że płyniemy. Pierwsze metry, pierwsze przeszkody, kluczenie między kamieniami i niestety pierwszy problem. Kinga utknęła na kamienistej mieliźnie, a spychając się złamała wiosło. Kłopot, bo nie mamy przy sobie zapasu i żal, bo wiosełko nówka, leciutkie i „samo chodzi”. Staż wiosła: dwa dni, przebieg: 2 kilometry. Niestety widocznie nie na zwałki było.
Dzwonimy do naszego gospodarza. Jest po nocnej zmianie w porcie, ale jeszcze nie śpi. Ma w pracy kolegów kajakarzy, więc rozumie problem. Przywiezie nam drugie wiosło. Do najbliższego mostu, gdzie się umówiliśmy, są następne dwa kilometry. Użyczam Kindze swoje wiosło i sam płynę ogryzkiem z jednym piórem. Tu jestem zaskoczony, bo da się płynąć (!). Nie zmieniam sposobu wiosłowania, czyli maczam w wodzie oba końce. Płynę na tyle sprawnie, że próbujemy się ścigać.
Wypływamy z lasu na łąki (czytaj: z drzew pod krzaki). Szybko osiągamy umówiony most i wymieniamy wiosło. Jest 11.00. Rezerwa czasu skróciła się nam o połowę, ale zadowoleni z pogody i z tego, że przynajmniej logistyka nas nie zawodzi, płyniemy dalej, nie zmieniając planów.
Dalej są pstrągarnia i przenoska, potem elektrownia i brak dogodnego miejsca na wyjście z wody. Nie żebym się skarżył (to za moment), bo nawet mogę się przez chwilę wykazać, w niesprzyjających warunkach poradziłem sobie i pokonałem następną przeszkodę.
Po przerwie na posiłek fragmenty rzeki, gdzie przyrodzie się nie przeszkadza, są coraz dłuższe. Tworzy się ten specyficzny klimat, znany np. z Drawy poza sezonem, czy z małych rzeczek zapomnianych szczęśliwie przez przemysł i z rzadka odkrywanych przez kajakarzy. I ten klimat nas wciąga i oczarowuje. Rzekę raz po raz spowijają mgliste opary, bystrza słychać z daleka, a drzewa, malowniczo przegradzające nurt, są dodatkową atrakcją spływu.
Dopływamy do zastawki, która skierowuje wodę do kanału. Przenosimy kajaki i „wodujemy” je we właściwym korycie rzeki. Będziemy starali się je jakoś przeciągnąć. Widok rzeki nie jest zachęcający: kamienie i między nimi trochę wody. Brodzimy idąc koło kajaków. Po 300 metrach zimna woda, śliskie dno i coraz większa ilość kamieni zniechęcają nas do kontynuowania tego sposobu podróży. Na szczęście kanał nie odsunął się jeszcze zbyt daleko od rzeki, czy raczej jej resztek. Z niemałym wysiłkiem wyciągamy kajaki z koryta i wciągamy na skarpę kanału. W tym momencie kolejne tego dnia zdziwienie: kanał ma strome brzegi wyłożone folią – brak bezpiecznego zejścia. Nie mamy wyboru – kanał jest jedyną dostępną dla nas drogą wodną. Wodujemy. Czujemy się przy tym jak przestępcy. Nie chcemy przecież naruszać cudzej własności, czy uszkodzić foliowej otuliny kanału, ale ktoś chyba wcześniej nie pomyślał. Sytuacja powtarza się przy elektrowni na końcu kanału. Wolę nie myśleć, co mogłoby być, gdyby ktoś poślizgnął się na mokrej folii, bez możliwości złapania się czegokolwiek i woda by go poniosła pod elektrownię. Następuje ekwilibrystyka przy wyjściu z wody, potem niebezpieczny zjazd z kilkumetrowej skarpy. Jeszcze tylko toruję nam drogę przez pokrzywy i znów na wodzie. Chwilę ulgi mąci zapach wody, jakkolwiek naturalny, to niekoniecznie kojarzący się z wodą. Najwidoczniej „oddając” wodę rzece, pozbyto się także ścieków.
I tu dygresja, która zaprzątała wtedy moje myśli, a która zmieni na chwilę miejsce akcji.
Otóż zeszłoroczne wakacje spędziliśmy (oczywiście w kajaku) w Szwecji. Kto był – ten wie,
a kto nie był – temu polecam, a wszyscy instruktorzy, przodownicy i wszelkiej maści działacze powinni tę podróż odbyć obowiązkowo, bo kajakarstwo w tym kraju jest mocno, że tak powiem, „zamorskie”.
Szwecja, nasz sąsiad, do którego łatwiej się dostać (pod względem czasowym jak i finansowym) niż przejechać Polskę w poprzek, kraj duży, niezbyt ludny, posiadający nieprzebrane skarby przyrody. I Szwedzi żyją blisko tej przyrody. Dość powiedzieć, że ilość wód śródlądowych w tych suchszych rejonach kraju jest, wg mojej oceny, większa niż na naszych Mazurach, że wspomnę tylko długość i jakość szwedzkiego wybrzeża. Bardziej niebiesko na mapie jest tylko w Finlandii.
Ten, z naszego punktu widzenia, przesyt skłaniałby do pewnego niechlujstwa w zagospodarowaniu przemysłowym i turystycznym tych wód. Ale nie! Eksplorując szlaki szwedzkie, jesteśmy zaskakiwani starannością. Widzimy jak niewielkim kosztem można zadbać o turystę wodnego. Wymienię tu tylko te punkty, które na zasadzie kontrastu, najbardziej mi się na Łebie przypominały:
- oznaczenie szlaku wodnego i przenosek
- przygotowane wyjścia z wody i zejścia na wodę
- zabezpieczenia przed wpłynięciem w niebezpieczny rejon elektrowni lub jazu
- polne toalety z papierem
- wiaty przeciwdeszczowe
- wydzielone miejsca z rusztem na ognisko
- ogólnodostępne mapki regionu
- brak zakazu biwakowania w dowolnym miejscu
Można by było jeszcze długo wymieniać.
Tutaj spotkało mnie największe tego dnia zaskoczenie. Zastawka, a raczej to, co za nią zobaczyłem. Właściwie to, czego nie zobaczyłem. Nie zobaczyłem rzeki! Deski w zastawce zostały dodatkowo zatkane szczelnie folią, żeby ani kropla się nie przedostała. I nie przedostaje się. Cała woda z rzeki została skierowana do kanału. Ktoś nam ukradł rzekę! Nam wszystkim! A gdzie przyroda? Gdzie ryby? Gdzie wreszcie my – kajakarze? Jakim prawem?
Sprawdzona wcześniej metoda płynięcia kanałem nie do końca się udaje. Kanał oddala się od „rzeki” i wpływa na teren wielkiej jak lotnisko pstrągarni. Próbujemy ciągnąć kajaki łąką na lewym brzegu, lecz po kilkuset metrach zatrzymują nas nieprzebyte chaszcze, że tylko buldożer by dał radę.
Jeszcze raz wchodzę w koryto rzeki, przeskakując z kamienia na kamień próbuję odnaleźć miejsce „zwrotu” wody w rzece. Po kilkuset metrach wody ciągle nie widać. Zapach tego, co znajduję w rzece zniechęca mnie ostatecznie. Ze względu na późną porę decydujemy się zakończyć pływanie na dzisiaj. Telefon do naszego gospodarza i ten z małymi kłopotami odnajduje nas i zabiera na kolację.
Późnym wieczorem opuszczamy gościnną kwaterę, jeszcze dziś musimy zameldować się w Wieżycy.
Tym razem rzeka nas pokonała. Pozostał niedosyt.
Uwaga na marginesie, wcale nie najważniejsza: skoro nie można pokonać odcinka rzeki, bo pozwolono na jej dewastację i to w majestacie prawa, to czy nie powinny być zweryfikowane szlaki, traktowane jako obowiązkowe przy ubieganiu się o kajakowe odznaki PTTK i PZKaj…?